niedziela, 29 czerwca 2014

Rok VI Rozdział X Wielkie Oczy, Większe Zęby

minęły dwa dni spokojnie w szkole.
jednak nadal nie było widać śniegu, a temperatura była raczej w okolicach 5 stopni na plusie. co, jak na tą porę roku, było dziwne.
ale trudno, to tyko zwiastowało dłuższy okres śniegu i mrozu.

zostałam wezwana do Lasu przez Hagrida, twierdził, że coś jest MOCNO nie tak.
a konkretniej, COŚ zdechło z niewiadomego powodu.

no dobra, przeszłam na granicę z błoniami spokojnie. bawimy się w koronera, świetnie.
nowa profesja normalnie.

- to tu Ignis - widziałam już Slughorna, Harry'ego i Hagrida we łzach. widziałam osiem ogromnych włochatych nóg, wielki odwłok no i, haha, wielkie osiem par oczu.  a do tego, żeby było zabawniej, para jeszcze większych kłów jadowych.  nie miałam wątpliwości, że to jedna z Akromantul. osobiście ich tu nie widziałam, ale słyszałam od Cirispina czasem coś o tych wielkich pająkach rozkochanych w ludzkim mięsie. - Hagridzie, wiem, że to twój przyjaciel, jednak jad Akromantuli ma wiele zastosowań, a jemu już się nie przyda, mogę ?
- oczywiście. zgodził się płaczący gajowy.
Slughorn zabrał odrobinę jadu z kła do fiolki i odszedł na kilka kroków. - Aragog był wielką częścią tego Lasu, jego dzieci na pewno opłakują jego śmierć. nie znałem go za dobrze, dziękuję mu jednak za jad.
na przód wyszedł Harry. - pamiętam jak chciał mnie zjeść, jednak nie mam mu tego za złe. najwyraźniej nie miał zbyt wielu przyjaciół wśród ludzi. - Slughron i Hagrid popatrzyli na niego zaskoczeni. - to pewnie przez te - pokazał palcami chodzące szczękoczułki jakby takowe posiadał i nimi poruszał. - kły.
Hagrid, jak to on, wygłosił wielki pean na cześć pająka.
i tym oto skończyła się ta stypa, potem dzieciaki Aragoga go zabrały i ,zapewne, zjadły.
ale w to nie wnikałam, to sprawa ich obrzędów. jeśli można powiedzieć, że pająki jakiekolwiek mają.

usiadłam na trawie.
- ech, no i kolejna śmierć w tym roku, coś się dużo tego porobiło Siostro. - zwęgliłam w palcach zerwane źdźbło trawy - ach, coś czuję, że i w Lesie niedługo padnie kilka trupów i to nie Centaurzych.
- dobrze myślisz siostro. - pojawiła się Mori. znikąd. - będzie kilka ofiar kłusownictwa, nie Centaury, one się przenoszą dalej, bo na ziemi na której zabito ich brata nie wolno im zostać.
- wiem - stwierdziłam cicho i się podniosłam. - ale jakich stworzeń będą to trupy Mori ?
- spodziewaj się niespodziewanego siostrzyczko.  odpowiedziała i zniknęła.

wróciłam do zamku, nic tu po mnie.
usiadłam przy ogniu na kominku.
- no to zapowiada się rzeź. - wymamrotałam pod nosem zasuwając na nie kaptur, miałam ochotę pobyć sama ze sobą. - pysznie.
wiedziałam, albo może wyczułam, że wszyscy Ślizgoni patrzą na mnie dziwnie.
miałam ochotę najzwyczajniej wyjść i porzucać smokami na zewnątrz, o, to jest dobry pomysł.
i pal sześć, że obudzę Wierzbę Bijącą, sama ją wtedy uśpię.

otworzyłam sobie okno do jeziorka. a tak, można.
Draco wstał z krzesła myśląc, że oszalałam i chcę zalać cały budynek. ale utrzymałam wodę i wpłynęłam w nią.

popływałam trochę w wodzie, byłą chłodna i orzeźwiająca. w zapisach regulaminu nie ma nic o kąpielach w jeziorku.
a trytony po kilku latach nauczyły się kogo się nie atakuje, tak więc zostawiły mnie w spokoju.

wypłynęłam na powierzchnię i wyszłam mokra na brzeg.
parowało ze mnie, ale jedno otoczenie się Ogniem wystarczyły by wszystko i wysuszyć i ogrzać. chociaż, prawdę mówiąc, nie potrzebowałam tego, to jednak lepiej jest mieć barierę.

zaczęłam od wykreślenia jednej niewielkiej pieczęci na Energię jako bazy. potem dorzuciłam do tego od wewnętrznych rdzeni, Ziemię, Ogień, Powietrze i Wodę.
aktywowane wywołało huk, błysk i oczywiście idealnego smoka.
łuski z Wody szybko przeszły w Lód.

wyleciałam tak w powietrze ponad Las.
widziałam coś wielkiego, co niszczyło drzewa i przepłaszało jednorożce.
zeskoczyłam bezgłośnie na drzewo dość daleko od tego czegoś, ale na tyle bliskie bym mogła go zobaczyć.
to Coś, bo tak to musiałam określić, było wielkości półtorej Graupa, do tego czaszka była praktycznie naga, jakby ktoś go oskalpował, a oczy, kiedy odwrócił głowę, miał pajęcze. na szczęście tylko dwie pary, a nie jak pająki po cztery.  uszy przypominały te które ma pokieraszowany i doświadczony przez życie pies.   ku jeszcze mojemu większemu zdziwieniu pysk przypominał dzika, jednak zęby miał chyba po rekinach czy piraniach, tak były ostre.
w rękach bardziej kształtem podobnych do łopat, miał coś w rodzaju maczugi z kolcami, sprawcy powalanych drzew.
- cholera. - zaklęłam kiedy zaczął się zbliżać. zeskoczyłam dalej. ale na pewno wychwycił mój zarys. - czego chcesz od tego Lasu ? spytałam.
- to MÓJ teren. - wycharczał, o zgrozo, pół ludzkim głosem a pół rykiem niedźwiedzia. - idź sobie póki życie ci miłe.
- nie pójdę stąd. - w odpowiednim momencie zeskoczyłam z drzewa na ziemię. akurat powalił je kiedy ja już stałam twardo na ściółce. - Las nie jest twój. należy do szkoły, a ja mam zadanie go pilnować. odejdź skąd przyszedłeś a rozejdzie się to pokojowo.
- NIGDY ! wycharczał i zamierzał się ciosem maczugi.
ale umknęłam mu na stopy i wbiłam kilka zatrutych ostrzy. ale ilość go nie powali, byłam tego pewna.
tylko, co prawda, musnął mnie tym swoim kijem ale poleciałam do przodu i upadając  usłyszałam trzask połamanej ręki.
Coś zaczął się zataczać jakby był pijany.
szybko pobiegłam po ostrza i wyjęłam je, przy okazji powiększając jego rany na stopie.

niestety, tą swoją pałką wymierzył kolejny cios, tym razem kolec rozdrapał mi, lub może trafniej, prawie rozerwał, moje plecy.

- zemszczę się. - wyszeptałam w języku dementorów i przechodziłam powoli do zamku.  jednak, i Coś musiał mieć coś na tej pałce, bo przy chatce Hagrida zrobiło mi się na chwilę czarno przed oczami. walnęłam i tak połamaną ręką w drzwi. olbrzym podniósł się z miejsca i otworzył drzwi. - można wejść ? spytałam przez zaciśnięte zęby.
ale zaraz po tym widziałam lecącego na błonia, na łeb na szyję praktycznie, Dumbledore'a.
- do Skrzydła Szpitalnego raczej powinnaś iść a nie do Hagrida. - za nim pojawił się wuj. - Severusie dopilnuj by się ta znalazła.
- oczywiście.  usłyszałam to i zamknęły mi się oczy.

* Snape * 

przeniosłem ją do Skrzydła, jedynie tam mogła uzyskać pomoc.

Dumbledore zaprosił mnie potem do swojego gabinetu.
- Severusie, to zły znak. - zaczął zdenerwowany. - widziałem tą bestię. to nie wróży niczego dobrego.
- domyślam się. - odpowiedziałem spokojnie. - ale co da przepytanie Ignis, kiedy na razie jest jeszcze nieprzytomna, a potem może być w szoku ?
- coś na pewno da. jednak na razie trzeba wydać kwarantannę na lekcje w Lesie. może to coś samo sobie pójdzie.
- wątpię Albusie - zaoponowałem. - z tego co mówiłeś, to Coś, bo tak zapewne określiła to Ignis, mówiło, że Las to jego teren. a oboje wiemy, że panna Potter ...
- mówmy jej prawdziwym nazwiskiem. sprostował.
- tak więc oboje wiemy, że panna Riddle, nie odda Lasu tak łatwo i prędzej zginie w walce z tym Cosiem, niż mu dobrowolnie powie "Las jest twój".
- racja, jednak na razie i ona nie może wchodzić do Lasu. zostawmy tą sprawę innym stworzeniom. może one coś wskórają. a jak nie to cóż ... zakaz będzie nie do odwołania.

wyszedłem z jego gabinetu.  Ignis i tak ten zakaz złamie, brawurę ma po matce.
przeszedłem pod Skrzydło Szpitalne, już teraz siedział obok niej Dracon.
- panie profesorze ...
- daruj sobie Malfoy. - uciąłem krótko. - co z nią ?
- Pompfrey podaje jej krew i mieszankę odtrutek, ale na razie to nic nie daje.
- chyba wiem, jak trzeba to rozwiązać. poproś ją, żeby przysłała mi fiolkę krwi z jej pleców ...
- raczej krwi tam pan nie znajdzie. jedyne co to jakaś ropa.
- to tej ropy. im szybciej ją dostanę, tym szybciej stwierdzę co to za trutka.  pogoniłem jego zapał i wyszedłem.

czemu zawsze Ignis, musi się pakować między bestię a Las ?

* Ignis * 


obudziłam się cholernie obolała na plecach.
wuj niósł jakąś niewielką fiolkę a obok mnie siedział Draco, trochę dalej Harry się przyglądał.
pierwszy przy mnie i tak był Snape podający mi naczynie.
- to odtrutka, chociaż widzę, że niepotrzebna. - wymamrotał. - wypij. resztki tej trucizny się usuną.
- dziękuję panie profesorze. podniosłam się powoli i opróżniłam buteleczkę.
Draco już się chyba przyzwyczajał do myśli, że co roku chce mnie coś zabić, jednak i tak mnie przytulił uważając na plecy.
- idź do dormitorium, pogadaj tam z ludźmi a nie tu siedzisz, co ?
- a co mi zrobisz jak zostanę ? spytał.
- idź i nie gadaj. pocałowałam go w policzek. wiedział, że nie żartuję i poszedł.
opadłam na poduszki.
- to Coś znajdę i zatłukę. - próbowałam się podnieść z powrotem, ale tym razem do wstania, jednak zatrzymał mnie przy łóżku Harry. - wielkie oczy większe zęby. nie łatwo przegapić tak obleśny pysk. zażartowałam sarkastycznie i się położyłam spać.

dopadnę tą poczwarę.   obiecałam sobie w ostatniej sekundzie przed zapadnięciem w sen.

wielkie oczy, większe zęby ... tak, to bardzo adekwatne stwierdzenie do wyglądu Cosia.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz